Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/67

Ta strona została przepisana.

się wtenczas u niego, z kilku kolegami, rysunków i malowania na płótnie, a pewnego dnia, przyszedłszy do roboty, zastałem w naszéj pracowni nieznaną mi dotychczas osobistość, młodego, przystojnego blondyna w wykwintnym ubiorze, który, stojąc przed sztelugą, mieszał farby na palecie i zabierał się do kopiowania jasnowłosego Amorka z kołczanem na plecach i strzałą w reku. Przywitał się zemną uprzejmie i powiedział, że się nazywa Batkowski. Siedząc prawie pół roku, co środę i sobotę parę godzin przy sobie i poznawszy się bliżéj, okraszaliśmy nasze niezbyt artystyczne pędzlowanie rozmowami o tem i owem, o ludziach i rzeczach. Niejedno pan Andrzej powiedział o sobie, wszakże to po większéj części wyszło mi z pamięci. Wiem jeszcze, iż był okrągło lat dziesięć starszy odemnie, bo się rodził dziewiątego roku i że ojca bardzo wcześnie stracił. Ów ojciec zajmował kiedyś tutaj wybitne stanowisko, należąc ad honoratiores między obywatelstwem i piastując rozmaite urzędy miejskie, a oprócz tego sekretarza arcybiskupiego, jak to okazuje napis na bardzo starym jego portrecie. Za Księstwa Warszawskiego obrany prezydentem grodu, witał dwónastego roku, występując na czele magistratu i ludności, wjeżdżającego przez bramę wrocławską Napoleona, przed którym, po uroczystéj przemowie, klucze miejskie złożył.
Pan Andrzej, dość późno do szkół oddany, wyszedł ze sekundy, aby się chwycić praktycznego zawodu; udał się do Warszawy, gdzie miał podobno krewnych i rozpoczął w jednym z tamtejszych browarów naukę piwowarstwa. Otóż picie, panie Ludwiku, przechodziło u nas, za mojéj pamięci, pewne fazy. Dawniejszemi czasy, mniéj więcéj do czterdziestego roku, zwyczajnym trunkiem domowym, w mieście i po wsiach, było piwo swojskiego wyrobu. Każdy dwór zamożniejszy miał tak