Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/72

Ta strona została przepisana.

mało co zmienił. Gdy idę tutędy, panie Ludwiku, spojrzę nieraz w jedno z tych okien pierwszego piętra, z którego mnie częstokroć witał przyjacielskim uśmiechem i skinieniem głowy, jako jednego z najstarszych swoich znajomych.
Cukiernia, którą widzisz w tym domu, była, że tak powiem, kolebką jednego z najpopularniejszych przemysłowców naszych. Któż nie znał Antoniego Pfitznera! Z początkiem wiosny czterdziestego dziewiątego roku spostrzegłem, przechodząc tutaj, po raz pierwszy to nazwisko nad drzwiami nowo założonego kramiku, który się mieścił z początku w jednym pokoju. Wkrótce potem mieszkanie w bliskiem sąsiedztwie dało mi sposobność poznania się i częstego spotykania z panem Antonim. Wtenczas młodzik jeszcze, bo miał mniéj więcéj lat dwadzieścia cztery, szczupły, zwinny i wesoły, zacząwszy z maleńkim funduszem, krzątał się sam we dnie i w nocy, z jednym chłopakiem do posługi, około gości i produktów swoich; pomagała mu w zabiegach domowych starsza nieco siostra, która późniéj Szaretką została. Skromnie tam wyglądało w owych początkach; sprzęciki najniezbędniejsze w najtańszych okazach, kilkanaście talerzy z ciastkami na podłużnym, sosnowym kantorku, ciemno bejcowanym, trzy rzędy szklannych słojków z cukrami na policach przy ścianie, dwa czy trzy zwyczajne wazoniki z papierowemi kwiatami dla przyozdobienia, parę stolików i krzeseł; na tem kończyła się cała parada. Mimo to gromada gości i odbiorców z każdym dniem wzrastała, do czego się przyczyniły różne okoliczności. Towar był dobry i tańszy niż gdzieindziéj, miejsce dość odległe od współzawodników, przedsiębiorca, jedyny wtenczas cukiernik polski w mieście, osobistość jego nadzwyczaj sympatyczna, wreszcie zaś są ludzie, którym szydła golą, rozumie się,