Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/73

Ta strona została przepisana.

jeśli je pochwycić umieli, a nasz Pfitzner należał do niewielkiéj ich liczby.
Już ci, panie Ludwiku, o kilku takich mówiłem, co ni dziedzicom, ni panom, lecz sobie samym wszystko zawdzięczali. Opowiadał mi raz pan Antoni, jak matka, owdowiawszy i nie mając dostatecznych środków do przeprowadzenia swego kilkonastoletniego chłopca przez zawody naukowe, wymagające nakładów, przywiodła go pewnego pięknego poranka do starego Wassalego na Rynku i bardzo prosić musiała, aby go przyjęto w naukę. Nie robiono z nim ceremonii; przyszło czyścić, szorować i dźwigać, potem klepać, piec i warzyć w nocy, a we dnie zwijać się i usługiwać gościom, dopóki się kunsztu swego nie wyuczył dostatecznie. Trwało lat kilka, nim go wyzwolono, poczem niejaki czas jeszcze pozostał w obowiązkach tutaj, jako też w kilku większych miastach, mianowicie w Berlinie, Wrocławiu, Warszawie, aby się w praktyce cukierniczéj dokształcić i nowości poznać; wreszcie, powróciwszy do Poznania, rozbił, jak ci mówiłem, w domu Batkowskiego pierwszy swój namiot.
Sądzę, że mu w tem dopomógł trochę wujaszek. — Pochodziła bowiem matka jego z Diamentów, którzy dawnemi czasy dzierzawili pod Poznaniem probostwo św. Jana. Dwa takie Diamenty pamiętam; jednego, będąc małym chłopcem, widywałem w wyższéj klasie gimnazyalnéj, o drugim, księdzu, sekretarzu kapituły, nie zapomniały zapewne koła duchowne gnieźnieńskie. Widziałem się z nim, będąc pewnego razu w starym grodzie Piastów; spowodował mnie do tego ks. kanonik Dorszewski, twierdząc, że, kiedym w Gnieźnie, to przecież ks. Diamenta odwiedzić mi wypada. Wprowadził się był co dopiero do owéj niewielkiéj, ale w najdrobniejszych szczegółach wykończonéj kanonii, do któréj