z jego synów, nie wiem, jak mu tam na imię, kolegowałem w niższych klasach, nawet w sekscie przesiedzieliśmy niemal rok cały przy sobie, a ponieważ był lat kilka starszy i łagodnéj natury, miał mnie poniekąd pod opieką, napominał, bronił przed napaścią innych i odprowadził nieraz ze szkoły do domu, a ta jego życzliwość pozostała mi w pamięci. Szkoły opuścił dość wcześnie; ponieważ ślicznie pisał, posłano go, ile mi wiadomo, jeszcze przed rokiem trzydziestym, do Warszawy, gdzie się na znakomitego litografa wykształcił.
Ponieważ pan Antoni roku piędziesiątego pierwszego i drugiego, uczęszczając do Fary, często Jezuicką ulicą przechodził, skutkiem tego było, że piędziesiątego trzeciego panna Kamilla Kosińska przezwała się panią Pfitznerową, a ta okoliczność spowodowała naturalnie jéj małżonka do większéj jeszcze zabiegliwości około procederu i baczności na wszystko, coby go korzystnie ustalić i rozszerzyć mogło. Pewnego dnia, nie pamiętam już daty, wstąpiłem tutaj około południa do cukierni i zastałem pana Antoniego w żywych rozprawach z jednym z swoich amicusów, który się znał wybornie na wszelkiéj chemii organicznéj i nieorganicznéj; stali nad szeregiem flaszek i rzędem kieliszków napełnionych do połowy żółtawym płynem rozmaitych odcieni, obok nich zaś ujrzałem nieznajomą figurę z izraelską facyatą. Nie trudno było odgadnąć co się dzieje; chodziło o wybór i ocenę kilku gatunków węgierskiego, do których sprowadzenia zachęcał ów nieznajomy, agent jakiegoś grosisty z madziarskiego kraju. Chwila zdawała się po temu, należało z niéj korzystać. Nie było już na Starym Rynku Powelskiego, Sypniewskiego, Rosego, Tomaszkiewicza, Milewskiego, nawet, zdaje mi się, Leitgebra na rogu Wodnéj i Garbar; szlachetnego Węgrzyna więzili w sklepach swoich Andersche, Goldenryngi, Kempnery i inni
Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/75
Ta strona została przepisana.