Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 04.djvu/96

Ta strona została przepisana.

sadził się na gallicyzmy, a w literaturze francuzkiéj dawniejszéj i nowszéj posiadał rozległe i szczegółowe wiadomości, zajmując się nią ciągle z pewnem zamiłowaniem i zbierając, gdy kasa jeszcze starczyła, odnośne dzieła, których dość znaczną liczbę u niego widziałem. Łacina nie była mu bynajmniéj obcą, a rozmaite data historyczne nieraz mi trafnie przytaczał, gdyśmy gawędzili o polityce, o któréj także rozwodzić się lubił. Pod względem narodowym ani żyd, ani Niemiec, chciał uchodzić za Polaka, lecz był to raczéj Europejczyk, czyli beznarodowiec, jak znaczna liczba wykształceńszych żydów.
Mimo wszelkich starań swoich, tutaj w Poznaniu literackiego zajęcia, ile mi wiadomo, znaleźć sobie nie mógł, musiał więc poprzestać na lekcyach prywatnych i korepetycyach, ale i z niemi bardzo szło licho, częścią dla tego, że gdy u nas potrzebują prywatnéj nauki, udają się zwyczajnie do nauczycieli gimnazyalnych lub prymanerów, częścią zaś, szczerze mówiąc, że nasz Plachta, mimo całéj erudycyi, a może i z jéj powodu, był nudny, prawił rozwlekle, wyszukując powoli wyrazów i chciał się popisywać nadto mądrością; tę słabość widać było zresztą w każdéj z nim rozmowie. Nie dziw więc, że wcześnie zapanowała u niego bieda, a z czasem stała się dokuczliwą. Zdradzały ją, pod koniec jego życia, cała zewnętrzność, stary wyszarzany ubiór, rozczochrane włosy i boleśnie smutny wyraz twarzy, która, gdyś go spotkał, siliła się na uśmiech i pozór wesoły. Narzekał mi nieraz, że nie ma nic do roboty i nie wie zkąd gnać kozy; udało się czasem nastręczyć mu lekcyjkę, lecz to się rzadko zdarzało i od głodu uchronić nie mogło, równie jak małe zasiłki, które zapewne od współwierców pobierał. Tak srogą walkę o byt toczył biedak lat kilkanaście, że aż zal było na niego patrzeć, a wreszcie, nie pamiętam już którego roku, nie ukazał się przez dni