Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 05.djvu/113

Ta strona została przepisana.

to pastor być musi, nie co innego. Wysoki, sztywny, czarno ubrany i zawsze zapięty, twarz miał przyjemną wprawdzie, ale zamyśloną i poważną; połowica zaś jego, nie stara jeszcze, niska, chuda, robiła wrażenie osóbki zmęczonéj niedomaganiem zdrowia i nieraz zgryźliwéj. Wiem to, bo rodzice moi żyli z ową pastorską parą w dobrych stosunkach sąsiedzkich; odwiedzano się czasami nawzajem, a ja tam, na pierwszem piętrze, jako mały chłopak, częstym bywałem gościem, bo ze synkiem Ahnerów, Wilusiem, istotą w równym niemal wieku zemną, bawiliśmy się zgodnie, i téj okoliczności zawdzięczam, że się dość wcześnie z lingwą niemiecką oswoiłem. Wiluś był jedynakiem, ale poczciwy pastor, chociaż pensya jego skromne miała rozmiary, wziął całą bodajnie rodzinę żony do siebie, dorosłą pannę, dwie kilkonastoletnie dziewczynki i prócz tego starego papę, który z pozoru wyglądał na wysłużonego sierżanta, mało co mówił i zdawał się niezadowolony ze świata. Wszystko to żyło razem bardzo zgodnie i przyzwoicie, chociaż z nadzwyczajną oszczędnością; pan pastor siedział po większej części w swéj studierstubie, pani czytała całemi dniami w fotelu przy oknie, panna zajmowała się gospodarstwem, a stary ojciec, wyszedłszy zaraz po obiedzie, wracał zwykle dopiero na noc. Był on pierwszym z téj rodziny, który się na dobre wyniósł z Poznania. Pamiętam ten wypadek, bo narobił nam strachu nie mało. Otóż trzydziestego pierwszego roku, zaraz w początku lipca, gdy wybuchła u nas pierwsza cholera, wrócił grospapa, wedle zwyczaju, późno do domu; w nocy powstał wielki hałas na pierwszem piętrze; wszystko tam zbudzone biegało i wołało po sieni i po schodach; stary jegomość dostał cholery i nad ranem już nie żył. Sam sobie był winien, bo, jak powiadała potem pani pastorowa, najadł się poza domem tego wieczora sałaty z ogór-