Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 05.djvu/165

Ta strona została przepisana.

i nie bez rozrzewnienia, przypominałem sobie szczęśliwe czasy swobodnéj młodości, którąśmy wspólnie ze sobą przeżyli.
O Krakowskiéj Oberzy nic ci już więcéj powiedzieć nie mogę, panie Ludwiku, zwłaszcza, iż osoby, które po ustąpieniu Nowakowskich tutaj rozmaitemi czasy mieszkały, całkiem mi były obce. Tuż za nią stały dwa mniejsze domy, które po czterdziestym roku przebudowano i na jeden zamieniono; pierwszy z nich należał quondam do pana Urbańskiego. Ten stary civis posnaniensis, znany mi także, bo miał kilku koleżków moich na stancyi, pamiętał dawne dzieje i lubił o nich gawędzić, osobliwie o Fracuzach, a między nimi podziwiał najbardziéj Mameluków i Saperów z długiemi, czarnemi brodami. Pamiętam jak nam raz opowiadał o wjeździe Dąbrowskiego do Poznania; witały go tłumy ludu na Chwaliszewie, śpiewając: „marsz, marsz, Dąbrowski!“ i wśród tych tłumów uwijało się na koniach kilku żydów po turecku przystrojonych, którzy podobno krzyczeli: „ferchten sie nicht, panie Jenerał, wir sind keine Terken, wir sind schwersenzer Juden!“ — W drugim domu mieściła się, jeszcze przed czterdziestym rokiem, jedna ze szkół miejskich, któréj rektor, Hebanowski, człowiek wysokiéj postawy, spokojny i poważny, wypełniając sumiennie swoje obowiązki, przykładny i pobożny w życiu prywatnem, cieszył się tutaj powszechnym szacunkiem. Mimo szczupłych dochodów wychował starannie i szczęśliwie dość liczne potomstwo, a trzéj jego starsi synowie zajmują teraz jeszcze wybitniejsze stanowiska w społeczeństwie naszem. Najstarszy z nich, z którym przebywałem wszystkie klasy gimnazyalne, zaszczycony jednem z wyższych dostojeństw dworu papiezkiego, obchodził, jak zapewne słyszałeś, przed paru miesiącami półwiekowy jubileusz kapłański.