Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 05.djvu/203

Ta strona została przepisana.

Bernardynów pamiętam; widywałem ich na procesyach i pogrzebach, lecz tylko z dwoma zdarzyło mi się spotkać bliżéj. Jeden z nich był bodajnie ostatnim przeorem; przyszedłem tutaj raz do niego trzydziestego czwartego roku (bo nam się wtenczas uwidziało, mnie i mojemu amikusowi Antoniemu Szymańskiemu, zbierać napisy grobowe w kościołach poznańskich) i zastałem silnego i tłustego patra Fujarskiego siedzącego wygodnie w wielkim fotelu. Proźbę moją, aby mi dał bliższe wskazówki co do nagrobków w bernardyńskim kościele, zbył, ile sobie przypominam, krótką odpowiedzią: „Co tam nagrobki!… abo ja wiem! Jest tu taka księga, co się nazywa archiwum, może sobie ason tam w niéj czytać ale potem, bo ja teraz niemam czasu“. Drugi Bernardyn, wysoki, chudy i zezowaty ojciec Albin, pochodzenia podobno niemieckiego, był bardzo popularny między ludem i duchowieństwem; chwalono jego szczerą pobożność, skromne i przykładne życie, ale widząc go kilka razy w towarzystwie innych księży i słysząc jego rozmowę, zdawało mi się, że przy wszelkiéj świątobliwości jest sobie simplex dei servus. Gdy habity bernardyńskie zniknęły z tych murów, przeniesiono do nich, niedługo po roku czterdziestym, tak zwany alumnat gimnazyastów chcących się poświęcić późniéj teologii, a ten alumnat przez lat kilka zwiedzałem często, bo żyłem w przyjaźni z pierwszymi tutaj jego regensami.
Ile razy przechodząc spojrzę na ów stary budynek, przypomina mi się miła i poważna postać księdza Walentego Wojciechowskiego; któż bowiem, poznawszy go bliżéj, mógłby zapomnieć o tym tak powszechnie i słusznie szanowanym człowieku? Pochodził on z Kłecka i rodziców miał niezamożnych, którzy jednak, widząc w małym chłopcu ochotę do nauk, przytem pragnąc zapewnić mu lepszą przyszłość, czynili co