nia, ścigali bez litości z radością i krzykiem. Wybacz mi, panie Ludwiku, że takie bajdy prawię; gdy się zestarzejesz, będzie ci także czasem pożądaną rzeczą przypomnieć sobie błache szczegóły, które cię jako dzieciaka, wśród utrapień szkólnego żywota bawiły i rozweselały.
Uporawszy się tak ze środkiem Nowego rynku, przejdziem teraz do otaczających go domów, bo niejeden z nich przywiedzie mi przed oczy niegdyś dobrze znane osoby, o których teraźniejszemu pokoleniu mało co wiadomo. Otóż najpierw ów koniec skrzydła rejencyjnego gmachu, dochodzący do Bramkowéj ulicy, dopiero przed kilkunastu laty wybudowanym został, chociaż co do stylu zewnętrznéj architektury nie rozróżnisz go od reszty. Przedtem stał tutaj stary, dwupiętrowy, niepokaźny dom, zbytkiem okien niegrzeszący, bodajnie z końca szesnastego wieku, który niegdyś także do Jezuitów należał, a późniéj do Fary. Na dole miał ciemną, brukowaną sień, a przy niéj były, prócz kilku komórek, dwie wielkie na tył idące izby, w których na zbytek światła nikt nie narzekał; wązkie, ścianami zduszone schody prowadziły na piętra, gdzie znalazło się kilka niewygodnie rozpołożonych pokoi; wszędzie tam wyglądało szaro, smutno i brudno. Jak tylko zapamiętam, mieściła się w owym budynku szkoła elementarna; na dole były dwie klasy, dla dziewcząt i dla chłopców, a piętra zajmowali lokatorowie. Na pierwszem piętrze przez wiele lat rezydował sobie pan Nikiński. Osobistych stosunków z nim nie miałem, ale mieszkając naprzeciwko, chociaż w dość znacznem oddaleniu, widywałem go niemal co dzień; któżby też w parafii, a nawet w całem mieście nie był znał Nikińskiego! Gdyś przyszedł na mszę do Fary i obejrzał się na chór, spostrzegłeś go jako pierwszą osobę, przy głównym pulpicie ciągnącego uroczyście smycz-
Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 05.djvu/50
Ta strona została przepisana.