Tak, panie Ludwiku, z tego Dębna było można coś zrobić a może iść w zawody z Grefenbergiem, tymczasem kilkanaście lat późniéj, piękna ta i znaczna posiadłość i znaczniejsza jeszcze żerkowska, stara siedziba Mycielskich, przeszły w ręce potomków Odina i Frei, czy też Jozuego, tego dobrze nie wiem.
O Dębnie owem wspomniałem ci tak mimochodem, bo dowiedzieliśmy się tam, że w bliskości nasz Niedźwiedziński pasie owieczki swoje. Pojechaliśmy więc do Brzóstkowa, aby go odwiedzić. Tem bardziéj nam się się ucieszył, im mniéj nas się spodziewał; przyjął serdecznie jako starych znajomych i chciał koniecznie dni kilka zatrzymać; pokazywał gospodarstwo swoje i kościół na dość wysokiéj górce stojący, wewnątrz i zewnątrz wyróżniający się chlubnie od zwyczajnych wiejskich kościółków, w którym oglądaliśmy portret i grobowiec jakiegoś antenata Czarneckich. Szybko ubiegły nam na żwawéj rozmowie i wspomnieniach przeszłości te godziny spędzone z zacnym amicusem, a żegnając zdrowego i wesołego nie przyszło mi do głowy, że się z nim zobaczę dopiero na Józafata dolinie. Gdyśmy od niego wracali wprost do Poznania, przebiegł nam zając przez drogę, a Wannowski, chociaż Kalwin, zawołał śmiejąc się: „detestabile omen avortat Jupiter!“ Sprawdziło się jednak omen, bo przybywszy do miasta, zastaliśmy cholerkę w najlepszym rozwoju.
Ponieważ stoimy jeszcze, panie Ludwiku, przy miejscu staréj szkoły, przeto po owym krótkim epizodzie, wywołanym wspomnieniem Grafsztejna, dodać ci muszę, że jego adjutantem, a raczéj współpedagogiem był tntaj niejakiś Grecki, który, chociaż po grecku nie umiał, ale człowiek skromny, spokojny i gorliwy nauczyciel, pozyskał sobie szacunek powszechny między ludem. Wątłym jego płucom nie służyło jednak nauczycielskie rzemiosło
Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 05.djvu/56
Ta strona została przepisana.