Staliśmy się ofiarami naszej nieszczęśliwej reputacji, my, bracia Steczkowscy! Zdaje mi się, że nie byliśmy ani odrobinę większymi urwisami od innych naszych kolegów, a jednak tylko Jędrek Steczkowski, Wojtek Steczkowski i Elek Steczkowski — znaczyło w pewnych kołach to samo co łobuz, urwis, urwipołeć!... ach, może i gorzej!... Jaki tylko dosadny figiel udał się w szkole, zaraz na nas padało podejrzenie.
Ktoś kiedyś zmusił handlarza ulicznego za jakieś obelżywe słowo do pocałowania w ryj schwytanego w podwórzu prosięcia. Ów narobił rwetesu o gwałt i zaraz gruchnęło: „To któryś ze Steczkowskich!...“ A to tymczasem... Coprawda wówczas, to rzeczywiście Wojtek to zrobił, ale przecież my nie możemy odpowiadać za postępki smarkacza, który ma lat trzynaście, czy czternaście!... Tak, to przecież stało się zeszłego roku!
Raz jakiemuś zamożnemu burżujowi, który całemi wieczorami wysiadywał bezczynnie wychylony z okna swego parterowego mieszkania, umalował Elek niespodzianie twarz dużym pendzlem, umaczanym w kleju stolarskim z domieszką sadzy!...