padło jej bowiem jechać do Warszawy dla umówienia nauczycielek, Polki i Angielki, postanowiła przeto zabrać ze sobą panienki.
— Bogu dzięki, że będę bez babskiego towarzystwa choć przez tydzień — pomyślał Jerzy, patrząc za odjeżdżającym powozem.
I rzeczywiście w dniu tym cieszył się ciszą w domu i samotnością przy obiedzie, równie jak parkiem, którego powagę nie zakłóciły ani na chwilę śmiechy i śpiewy dziewczynek.
Na drugi dzień, chodząc po lipowej alei pomyślał, że jednakże byłoby wcale niezgorzej zobaczyć na jej końcu wysmukłe sylwetki Krysi i Lili, trzymających się wpół i biegnących do niego z jakąś zabawną wiadomością. Po trzech zaś dniach już formalnie miejsca sobie znaleźć nie umiał i z nudów włóczył się po polach z dubeltówką, na udręczenie biednych kuropatw. Bywał jednak tak roztargniony, że najczęściej chybiał i na trzy dni zaledwie dwie kuropatwy przyniósł do domu.
I w czwartym wracał z pustemi rękoma pomimo wystrzelanych ładunków. Mrok już zapadał, gdy wśród krzaków, pod wielkiemi liśćmi łopianu przesunęło się jakieś czworonożne stworzenie.
— Królik — pomyślał Jerzy i dodał: — ostatnia twoja godzina!
Padł strzał i wnet rozległo się rozdzierające miauknięcie.
— Sułtan, aport! — zwrócił się do wyżła.
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/110
Ta strona została uwierzytelniona.