I zaraz „potrzebowali domyślić się“, że „to któryś ze Steczkowskich“.
Dobrze jeszcze, gdy to było prawdą, albo gdy nas pomawiano o jaki dowcipny figiel, ale czasem przypisywano nam autorstwo najzwyczajniejszych, szablonowych, nawet trywjalnych pomysłów, np. umazanie pulpitu profesora atramentem, wkładanie pistonów pod katedrę, lub położenie cukru zamiast kredy przy tablicy. Takie podejrzenia doprowadzały nas do wściekłości.
My, Steczkowscy, jeżeli byliśmy łobuzami, to bez wątpienia łobuzami w wyższym stylu, których stać było na pomysły subtelne. Szczególniej nasz stryjeczny brat, Eligjusz! Szczęśliwy chłopiec, miał takie poetyczne imię!… Gdy byliśmy w tłusty czwartek na wieczorku u pani Wróblewskiej, wszystkie pensjonarki z lubością wymawiały to imię! Nas rodzice jak na złość nazwali: Jędrek i Wojtek!… Jak stangretów! Coprawda, póki byliśmy mali, uważaliśmy stanowisko stangreta za bardzo ponętne, zajmujące miejsce zaraz po oficerze wojsk polskich, a już stanowczo przed profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Urodzeni i wychowani na wsi, czuliśmy się strasznie nieswojo w Warszawie. Dławiło nas jej powietrze, a raczej brak powietrza, to też, gdy nie mogliśmy wyhasać się konno albo wybiegać po lasach, cóż dziwnego, że nam, jak mówiła ciocia Kamilka: „humory biły do głowy“, wtłaczając w nią dzikie pomysły.
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.