Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/122

Ta strona została uwierzytelniona.

nut trwała ta gonitwa, na szczęście Timirasiew pośliznął się i upadł w błoto, to pozwoliło Jerzemu dogonić go, podnieść i okryć jego własnym futrzanym płaszczem. Pomimo dojmującego zimna Timirasiew spocony był, a jednak drżał i dzwonił zębami, były to przecie dreszcze jedynie przestrachu.
— Niech pan prędko idzie na górę — mówił Jerzy — żeby pan nie przeziąbł; dobrze, że kazano i tamten pokój ogrzać.
— Dziękuję panu, wrócę do pokoju, w którym spałem.
— To niemożliwe, szyby potłukły się w oknie, wyrwanem przez pana.
— A — to niemiła historja!
— Przepraszamy pana najmocniej, zapomnieliśmy kazać zamknąć tego, zresztą zupełnie oswojonego, niedźwiedzia.
— Nie potrzebuje pan przepraszać, miło mi że dostarczyłem rozrywki w nudzie wiejskiego życia.
Jerzy wyczuł ironję, ale nie dziwił się jej, przeciwnie ze szczerą uprzejmością zajął się gościem.
— Jak ja wyglądam! — zawołał Timirasiew, z obrzydzeniem spojrzawszy po swej bieliźnie całej umazanej w błocie.
— Pozwolę sobie przysłać panu czystą.
— Dziękuję, mam zawsze kilka zapasowych sztuk ze sobą.
— Ale przyślę panu ciepłą wodę do umycia nóg.
— Tak, o to bardzo pana proszę.