Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/13

Ta strona została uwierzytelniona.

W ciągu zeszłego roku zmieniliśmy trzy stancje. Wujenka Turska po dwóch miesiącach bez ceremonij napisała do ojca, żeby zabrał swoich hajdamaków, bo jej jeszcze życie miłe! Profesor Reigatz po kwartale zakomunikował bardzo dyplomatycznie, że z powodu spodziewanego powrotu córki z zagranicy będzie potrzebował naszego pokoju, z żalem przeto musi się z nami rozstać. Hipokryta krzyżak! Nie było dnia, żeby nam nie zaśpiewał: „Nieszczęśliwa dnia, w której ta hołota weszła w moim domu!“
A teraz niby nas żałował!… I właściwie zaco on nas wyrzucał? zaco?… Jedynie za owo nieszczęśliwe nazwisko Steczkowskich. U wujenki to co innego, tam rzeczywiście stawaliśmy na głowach. Ale u profesora Reigatza byliśmy jak malowani. Co miał nam do zarzucenia? Że czasem strzelaliśmy z pistoletu do pluskiew? A czy to nasza wina, że mieliśmy zanieczyszczony pokój? To my mamy prawo skarżyć się za spędzanie snu z naszych młodzieńczych powiek! Bo kto wie, może właśnie bylibyśmy śnili o sławie, o wielkiej przyszłości, a tu taki marny insekt robi zamach na nasze szpico-górne i gromo-chmurne marzenia! Przecież napadnięty ma prawo użycia broni!
I nie podobało mu się jeszcze, że pięcioletniego synka jego, Frycka, uczyliśmy śpiewek w rodzaju:

„Kiedy ranne wstają zorze,
Wszystkich belfrów wytrać, Boże.“