Krysia zalewała się łzami, przysiadłszy u nóg pani Janiny, która oczy miała suche, choć twarz śmiertelnie bladą. Lili przechodziła z pokoju do pokoju za rewidującymi, spokojna, czujna, obserwująca Jerzego i żandarmów. Tylko twarz jej nabrała zupełnie odmiennego wyrazu, zdawało się, że spoważniała, dojrzała w jednej chwili. Gdy Jerzy zbliżył się do niej przed odjazdem dla pożegnania, podała mu rękę drżącą, lecz rzekła głosem jasnym i silnym:
— Bądź spokojny, Jurku, ja i do cesarza trafię, a krzywdy zrobić ci nie pozwolę.
Rzeczywiście chciała nazajutrz jechać z ciotką do Grodna, dla rozpoczęcia starań, lecz pani Janina zdecydowała, że narazie pojedzie sama.
— Gdyby ciocia znalazła sposobność pomówienia z nim sam na sam, niech mu ciocia powie, że ja nadal będę prowadziła lekcje z dziatwą rakowiczańską sumiennie i wytrwale — rzekła stanowczym głosem.
— Nie myśl o tem, byłoby to w najwyższym stopniu niebezpiecznem.
— Przecież oni nie wrócą znowu jutro lub za dni kilka.
— Ale na dom nasz jest zwrócona czujność. Zresztą kto wie, czy między służbą niema jakiego szpiega.
— Ma ciocia rację… A jednak trzeba coś wymyślić, żeby te dzieciny nie zmarnowały korzyści, osiągniętych taką ofiarą.
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/130
Ta strona została uwierzytelniona.