Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

i wyskoczył wprost na furgon. Podniósł się wrzask nie do opisania. Żydzi, żydówki, dzieciaki, wszystko rzuciło się na przód wozu, jakby usiłując przenieść punkt ciężkości i zmusić konia do szybszego biegu. Jakaś tłusta żydówka, wypchnięta przez tłoczących się, wisiała na drabinie wozu, rękoma sięgając prawie ziemi i wrzeszcząc jak opętana. Szczęściem, że suknie jej, przytrzymane kolanami klęczącej na siedzeniu towarzyszki, nie poszły wślad za głową.
Lili wychyliła się z rowu i śmiała się do rozpuku. Potem wyskoczyła lekko, wzięła niedźwiedzia na obrożę i poszła w stronę lasu. Odrazu ogarnął ją jakiś wewnętrzny niesmak na myśl, że bawiła się tak po ulicznikowsku w chwili, która była przecie bardzo poważną. W smutnej zadumie doszła do lichej wioseczki, leżącej w rozpoczynającej się rzadkiemi sosnami puszczy.
Tu niedźwiedź wzbudził mniejszą sensację niż panienka. Ze wszystkich chat, ze wszystkich kątów wybiegi chłopi, baby i dzieci, patrząc na nią wielkiemi oczyma, pokazując palcami i czyniąc ciche uwagi.
Lili czuła się śmiertelnie zmęczona. Od czterech godzin szła dobrym marszem, spostrzegłszy przeto ławkę przed jedną z chat, siadła, zrzuciła ciężką pelerynę i poprosiła, aby dali jej co zjeść. Gospodyni przyjęła to życzenie z widocznem zadowoleniem. Zapach gotowanego śniadania już się rozchodził, przyniosła więc niezwłocznie miseczkę ciemnej zacierki z mlekiem. Lili to skromne śniadanie smakowało jak żadne. Pamiętała też o nie-