dźwiedziu, któremu kazała przynieść parę garncy owsa. To polecenie nie zostało przyjęte z tą samą pochopnością co pierwsze, przeciwnie, gospodyni zafrasowała się.
— My owsa nie siejemy, — rzekła — sami kupujemy, a drogi jest, strasznie drogi.
— To nic, zapłacę.
Gospodyni wyniosła z komory kobiałkę pełną owsa.
— Mój chłop zapłacił za to 40 kopiejek — rzekła z przejęciem.
— To bardzo tanio.
Gospodyni spojrzała na nią zdumiona i zgorszona nieledwie, przyglądała się jak niedźwiedź opróżniał pośpiesznie cenną kobiałką.
I Lili i niedźwiedź posilili się dostatecznie, ale dziewczę siedziało jeszcze, wypoczywając i rozmawiając z kilku ludźmi, którzy nadciągnęli, patrząc na rzadkiego gościa. Po godzinie powstała, informując się, którą drogą najprędzej dojdzie do wielkich uroczysk. Wskazano jej ścieżynę, którą za dwie godziny miała się znaleźć w Teremiskach, gdzie pierwszy lepszy starszy człowiek zaprowadzi ją za kilkanaście kopiejek do uroczyska, zwanego Teremiski bór, lub do dalszego, a straszniejszego jeszcze, noszącego nazwę Hacisk Dworzyszcze. Na pożegnanie podała Lili gospodyni rubla.
— Nie mam reszty, — rzekła zakłopotana — może posiadacie drobne?
— Nie potrzeba mi nic wydać.
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.