— Nie mógłam spać dzisiejszej nocy — odrzekła i zasiadła na swem zwykłem miejscu przy stole.
Panna Wacława i Krysia popatrzały na nią z niepokojem; była bardzo mizerna i jakby zgaszona, najbardziej jednak uderzał wyraz jej twarzy, która stała się poważną i niezwykle skupioną. Jakieś silne postanowienie zarysowało głęboką zmarszczkę między jej brwiami, a usta zacięły się bólem, który nie skarżył się i nie wyskarży się nigdy. Wymieniły między sobą znaczące spojrzenie, a zamiar zrobienia jej wymówki za spowodowany niepokój prysnął zupełnie.
— Pójdź na śniadanie, Lilusiu.
— Dziękuję.
Ręce skrzyżowała na piersiach, zwróciła na nauczycielkę poważne spojrzenie i zdawała się bardzo uważnie słuchać wykładu, po nie długiej chwili jednak oczy jej zaczęły przybierać wyraz mętny, powieki coraz niżej się opuszczały, usta rozchyliły się lekko, głowa opadła na piersi, i usnęła jak znużone dziecko.
— Biedactwo, cierpi nad czekającem ją rozstaniem z Nikiem — szepnęła panna Wacława.
— Ręczę, że dziś całą noc przesiedziała przy nim na dywanie, a potem chodziła na pożegnalny spacer — dopełniła Krysia.
— Czy ciocia dziś odeśle niedźwiedzia?
— Nie, ten jenerał ma za kilka dni sam po niego przyjechać.
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/146
Ta strona została uwierzytelniona.