Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/153

Ta strona została uwierzytelniona.

wem. Potem podszedł do okna, rozwinął banknot, a przekonawszy się, że to aż pięć rubli, wyniósł wyściełany fotel z przyległego pokoju, zachęcając panienkę, by usiadła pod oknem, wychodzącem na ogród. Ale ona zaprotestowała potrząśnieniem głowy i siedziała na drewnianem krześle głęboko zamyślona i blada.
Drzwi od gabinetu otworzyły się nagle, wyszedł z nich jakiś urzędnik w mundurze.
— Czy pani ma prośbę? — zapytał żandarm stróżujący drzwi.
— Tak.
— To proszę.
Nie zrozumiała gestu, z jakim wyciągnął do niej rękę i postąpiła ku drzwiom.
— Pani nie ma prośby na piśmie?
— Nie.
— To jakże można tak bez bumagi[1].
Zastąpił jej drogę do gabinetu, ale w Lili zbudziło się wspomnienie poczekalni gubernatora w Janisiejsku, gdzie adjutanci, urzędnicy i żandarmi nisko jej się kłaniali, i krew w niej zagrała.
— Proszę mnie puścić — rzekła tonem rozkazującym. — Nie mam czasu.
Było tyle wyniosłości w jej głosie i ruchu, że żandarm zmiękł i pośpiesznie drzwi otworzył.

Weszła do obszernego gabinetu, raczej salonu o czerwonem obiciu i meblach aksamitnych z po-

  1. Papier.