— Moi chłopcy, — odezwała się w tej chwili pani Rydlowa, stając we drzwiach balkonu, z czystemi ręcznikami w ręku, z któremi zmierzała widać do naszej umywalni — chciałam powierzyć waszej uwadze i delikatności ten balkon, a bardziej jeszcze ogródek, który znajduje się pod nim. Należy do gospodarza; dziwak to wielki, odludek, oprócz starego służącego nie widuje prawie nikogo, rzadko kiedy wychodzi na miasto, w ogródku więc tym spędza całe dnie i uważa go za jakąś świętość, pielęgnując z czułą pieczołowitością. Pamiętajcież więc nie rzucać tam żadnych śmieci, papierków, niedopałków papierosów — jeżeli palicie — bo mógłby nam gospodarz wymówić mieszkanie, co byłoby wielką dla nas przykrością.
— Mogę zapewnić panią, że nic nie przybędzie w ogródku gospodarza z naszej przyczyny. Prędzej coś ubędzie!… — odezwał się Elek.
— Tak od czasu do czasu jaka sztamowa róża, gdy już zakwitną! — dorzucił Wojtek.
— Albo brzoskwinia, gdy to różowe kwiecie zamieni się w puszysty owoc… — zakończyłem.
— A niechże Bóg broni! — zawołała zgorszona pani Rydlowa — zawsze bywają policzone.
— Stary nocą przecie śpi! a gdy rano nie doliczy się kilku brzoskwiń, to pomyśli, że ktoś z podwórka je ściągnął! — zawołał Wojtek.
— Linę uwiązać u balkonu i można zjechać na dół jak windą elektryczną! — dodał Elek.
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.