— Pysznie pani wymyśliła z tym niedźwiedziem. Ale on i tak mój… solennie obiecany. Musi mi go pani dać… choć trupem!… Choć wypchanego, gdy tak mądrze obmyśliła lokaja z niego zrobić po wiek wieki. Zabiorę jak swego!
Pani Janina spojrzała pytająco na Lili.
— Ależ prosimy, prosimy, panie jenerale, — zawołała panienka — zapakujemy go w odpowiednią skrzynię.
— Z lampą i tacką?
— Z lampą i tacką.
— A tacka srebrna?
— Tak, panie jenerale.
— To znakomicie. Ja wolę nawet dostać go w tym stanie, bo moja stara gderze, że wnuki będą się bały żywego niedźwiedzia, a ona za wnukami świata nie widzi.
— Zatem pan jenerał zadowolony z podarku?
— Bardzo… kto to wydumał tak urządzić?
— Moja bratanica, panie jenerale.
Matiuszyn wskazał oczyma Lili.
— Ona?
— Tak.
— Taka mądra! patrzcie państwo, a w czem innem… krugom duraczok! Wie pani, co ona wymyśliła? — dodał zasiadając w salonie.
Pani Janin westchnęła i spuściła głowę pod brzemieniem wspomnienia strasznych chwil, które przeżywała od dwóch dni.
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/163
Ta strona została uwierzytelniona.