— Wpadła dziś do mnie i woła: aresztujcie! aresztujcie! skóra mnie swędzi, chcę, żeby mnie wszy więzienne posmerały!
— Tak nie mówiłam — broniła się Lili.
— Biedaczka, chciała ratować krewnego za wszelką cenę…
— Za wszelką cenę!… za wszelką cenę… Cena była umówiona!
— Ale wobec tego…
— Wobec tego, że niedźwiedź wziął i zdechł, wezmę go jakim jest. Mało to się ludzi nazabijało o niedźwiedzią skórę. A młodzieńca wam oddam. Niech się ożeni z tą dziewuszką, jeśli mu się podobają ładne a głupie!
— A czy inne władze…
— Co inne władze!… Czort z niemi!… Umarł tu kto we dworze w ostatniem półroczu?
— Nie, nikt — odparła pani Janina, zdziwiona tym zwrotem.
— A na folwarku?
— Zmarł zeszłego miesiąca były ogrodnik, pozostający w Sołohubach w charakterze emeryta już od dziesięciu lat.
— Cudownie!… zrobiono!… Wiadomo, ogrodnicy to najwięksi patrjoci… Jak on się nazywał?
— Bolcewicz.
— Bolcewicz?
Jenerał wyjął notes i zapisał.
— A imię jego?
— Antoni.
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/164
Ta strona została uwierzytelniona.