— Albośmy to nie pierwsi gimnastycy! Zrobi się!… — zawołałem, czując już smak tych zdobywanych nocą brzoskwiń.
Ale pani Rydlowa popatrzała na nas jakiemś dziwnem spojrzeniem swoich szarych, dobrych oczu i rzekła z prostotą:
— A siódme przykazanie?…
Przyznaję, żem się uczuł tak, jakby mi ktoś twarz w pomyje wsadził. Skonfundowane miny Elka i Wojtka dowodziły, że doznali tego samego wrażenia.
W parę godzin potem, gdyśmy obaj z Elkiem stali przy stole, pochyleni nad mapami, wbiegł Wojtek z balkonu.
— Chcecie zobaczyć naszego gospodarza, to chodźcie! — zawołał.
— Idź sobie sam! co nam do gospodarza!
— A, bo to mało powiedzieć „gospodarz“. Ten człowiek, co tam siedzi w fotelu, na skórzanej poduszce, z nogami wyciągniętemi na wyściełanej ławeczce, to jest coś więcej niż zwykły gospodarz, to jest nad-filister! Opasły, leniwy w ruchach, z ręką na dzwonku, aby raz po raz przywoływać nieszczęśliwego niewolnika!… Powiadam wam!… Nie codzień spotyka się coś podobnego, warto popatrzeć!…
— Mam nadzieję, że nas pan Łopata, czy inny Rydel, nie wyrzuci jutro, jak rakarz, więc będziemy mieli czas napatrzeć się na tego filistra do obrzydzenia.
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/17
Ta strona została uwierzytelniona.