— Wańdziu, jakaś pani przyszła do ciebie.
— Zaraz, zaraz się wygrzebię, — szepnęła a głośniej dodała:
— W tej chwili, proszę pani, tylko przygładzę włosy. Stacha, służ mi za zwierciadło, zrób oblicze swoje taflą jeziora Bodeńskiego, niech w niem Jungfrau ujrzy swoje oblicze… Czy tak dobrze?… To wspaniale! Jezioro, wracaj do swoich źródeł.
— Popraw pasek, bo bluzka wyłazi.
— Gość w salonie się przerazi!
— No, Wańdziu, co tak długo! — zawołała panna Aniela.
— Jestem jaśnie pani sługą.
Lekko jak sarenka pobiegła w stronę sali, przeznaczonej na rozmowę uczennic z rodziną i znajomymi.
W obszernym pokoju, jasno oświetlonym czterema lampami gazowemi, na krzesełku, stojącem między szafą z obrazami zoologicznemi, a szafą z obrazami botanicznemi, siedziała dama nadzwyczaj okazałej tuszy, ubrana w kraciastą suknię i fiołkowy kapelusz, przysłonięty długim zielonym woalem. Dama ta miała twarz bardzo czerwoną i spoconą, ale niezmiernie dobrą i pogodną.
Wańdzia wchodząc rozejrzała się po sali, upatrując jakiej znajomej twarzy, ale nie było nikogo, prócz owej otyłej damy, która także przez kilka chwil patrzyła obojętnie na Wańdzię, a potem odezwała się z miejsca śpiewającym akcentem:
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/179
Ta strona została uwierzytelniona.