— Jakby skórę zdarł z nieboszczki Anety… ty wiesz, kto Anetka? a?
— Najmłodsza siostra mamusi.
— I moja, kochanieńku i moja… te same oczy, okrągła twarz… Mój Boże, mało co starsza była jak zmarła, biednieńka, na tyfus… A ty zdrowa?
— Zdrowa jestem, ciociu.
— Zawsze to źle, że cię mama na pensję oddała, w domu uczyćbyś się mogła.
— Mnie tu bardzo dobrze, ciociu, a w domu nudziłam się sama między starszymi.
— Ale w mieście niezdrowo.
— Nie chorowałam ani razu jeszcze na pensji, a już czwarty rok jestem.
— Głodu niema, co?
— O nie!
— Zawsze to nie ta kuchnia, co doma, ja wiem, jak u nas w pensjonacie w Tomsku pensjonarki głodem przymierały i wiecznie to samo: barszcz z bocwinko i bulonik na sadełku… No, ale mama pewno prowizje ci daje…
— Tak, mam zawsze owoce z domu.
— Cóż tam owoce!… Tem się nie najesz kochanieńka!
— Kiedy ja…
— Ja wiem jak to w pansjonach!… Toż przywiozła ci coś niecoś przekąsić na wypadek głodu.
I nagłym ruchem wyciągnęła stojący dotąd w cieniu szafy z okazami zoologicznemi, duży zamykany koszyk…
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/182
Ta strona została uwierzytelniona.