— Więc postawmy tam i ten koszyk. Nikomu nie przyjdzie na myśl otwierać go w przekonaniu, że jest pusty, jak inne, a ty przy każdej sposobności będziesz do niego zaglądała i zaopatrywała nas w litewskie przysmaki.
— Wybornie! wybornie!
— Ja mówiłam zawsze, że z Lorci stodoły wróbel nie wyleci nigdy, ale zato orzeł czasem. Dawaj buzi Lora!… A teraz pomóż mi wynieść koszyk na korytarz, Oleńka i Tola niech osłonią sukniami nasz odwrót, a Wala niech idzie w awangardzie, wypatrując, czy skądinąd niebezpieczeństwo nam nie grozi.
Koszyk przeniesiono szczęśliwie na miejsce przeznaczenia. Był to wąski korytarz, niegdyś przedpokój, z drzwiami w głębi, zastawionemi równie jak i boczne ściany różnej wielkości kuframi i koszykami. Szparą z nad drzwi wpadało światło i przytłumiona rozmowa.
— Jaki tam jest pokój? — zapytała Lorcia, wskazując na owe drzwi.
— Zaraz zrekognoskujemy — zawołała Wańdzia i w kilku skokach stała już na stosie koszyków.
Posunęła lekko drzwi, otwierające się na zewnątrz.
— Oj, bo się otworzą!
— Nie bój się, szafą z tamtej strony zastawione — szepnęła Wańdzia, zapuszczając oko w głąb pokoju. — To gabinet pani przełożonej.
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/188
Ta strona została uwierzytelniona.