którzy zechcą się zgodzić ze mną i iść ręka w rękę ku jaśniejszej przyszłości. Sumienie jednak każe mi zabrać głos, choćby miał być głosem wołającym na puszczy. Młodzież nasza, długo trzymana w złoconych klatkach dobrego wychowania, domaga się swobodnego lotu, rozwija szeroko skrzydła, rwie się naprzód, rzuca do czynu, zrywa!…
Nagle trzask, krzyk, huk upadającego ciała, łomot walących się przedmiotów, przewracanych krzeseł, okrzyki profesorów, wykrzykniki pań wstrząsnęły powietrzem, przerywając słowa wymownego przyrodnika.
Drzwi korytarza, nie podpierane szafą, pod naciskiem Wańdzi, rozwarły się nagle, a ona runęła z góry i padła między profesorów francuskiego i rysunków.
Czarna jej postać w rozwianym szalu, z białym przodem jak olbrzymi nietoperz spadła niespodzianie, pociągając za sobą kosze, na których stała, z których posypały się książki i różne rupiecie. Obaj profesorowie, potrąceni gwałtownie, pospadali z krzeseł, opiekunka klasowa ze wstępnej zemdlała, nauczycielka kaligrafji krzyknęła przeraźliwie: bomba! a ksiądz prefekt przeżegnał instynktownie dziwne zjawisko. Wańdzia nie czekała na oprzytomnienie zebranych, lecz okręciwszy się w pled, rzuciła naoślep w pierwsze drzwi.
Znalazła się na korytarzu; słyszała za sobą krzyki; kto to? co to? co się stało? i pośpieszne
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/199
Ta strona została uwierzytelniona.