Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/200

Ta strona została uwierzytelniona.

kroki kilku osób, przed sobą widziała otwarte okno, z którego płynęła świeżość wiosennej nocy, przepojonej zapachem jaśminów i róż. Pociągnięta siłą magnetyczną, nie zdając sobie sprawy z możliwych skutków, jednym susem skoczyła na parapet okna, a z niego do ogrodu.
Drżąca, wzruszona przysiadła pod murem, serce jej biło jak ptaszę wyjęte z gniazda. Słyszała, jak kilka osób wybiegło na korytarz.
— Więc kto to był? — pytał jeden głos.
— Chyba która z pensjonarek.
— Niemożliwa.
— To może służąca?
— To najprawdopodobniejsze; służąca zdejmowała coś w schowaniu, oparła się o drzwi, które niezamknięte, usunęły się i padła na środek sali.
— Ciekawa historja!
— Ale profesorowi Forestier aż krew poszła nosem.
— Uderzył twarzą o stół.
— Ja sobie bok porządnie stłukłem.
— Może woli pan odjechać do domu?
— O nie, przejdzie mi! tylko posiedzę trochę na korytarzu, bo na sali zbyt gorąco.
— Ale radzę zamknąć okno, bo tu jest przewiew…
Zatrzaśnięto okno.
Wańdzia pozostała jak skamieniała. Co uczyni teraz? Co pocznie? Jak dostanie się do sypialni?