Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/202

Ta strona została uwierzytelniona.

Wańdzia uczuła nieprzewidywaną śmiałość zapukania do tego okna. Oboje porwali się, czyniąc znak krzyża świętego i wytężyli wzrok ku oknu.
— Coś puknęło w szybę! — krzyknęła babunia.
— Chyba jakiś ptak nocny, — tłumaczył dziadzio.
— To zły znak.
— Pewnie kostusia dobija się do mnie.
— A niechże Bóg broni! Co też jegomość mówi!… Nie wymów w złą godzinę.
Wańdzia trochę mocniej zapukała w szybę.
— W imię Ojca i Syna! Ktoś się dobija od ogrodu.
— Jakaś biała postać.
— Duszyczka pokutująca, czy co!
— Babuniu, dziaduniu, wpuśćcie! — błagalnym głosem zawołała Wańdzia.
— Otwierajże okno, stary, to jakieś wnuczątko.
— Przecież nasze wnuki już dorosłe.
— Wszystko jedno, nasze nie nasze, dość, że wnuczątko; nie rezonuj, stary, tylko otwieraj.
Okno rozwarło podwoje, wychyliła się zeń sympatyczna postać dziadunia.
— A kto tam?
— Przepraszam państwa, że przeszkadzam, ale wyszłam do ogrodu, zamknięto mi okno, nie mogę wrócić do domu.
— A czyjeś ty, dziecko?