— Siódme przykazanie, jak słusznie zauważyła mama Łopacina!… A my przecie działamy dla idei!
— Właśnie, zatem lepiej usmażmy rybę i spuśćmy ją zpowrotem do akwarjum; niech myśli, że mu się w słońcu upiekła. A z cudzej własności nie skorzystamy!
— Pysznie! wybornie! w górę Elka! — krzyknął Wojtek, przewracając kozła na otomanie.
Po paru dniach obserwacji byliśmy już pewni, że się figiel nasz uda. Gospodarz o drugiej jadał obiad w stołowym pokoju przy otwartych drzwiach ogrodu, potem stary służący wynosił leżak i zaściełał go pledami i poduszką, a jego pan, rozebrany do bielizny, w płóciennym szlafroku, nakrywał się jedwabną derką w pasy i kładł pod tiulowym namiotem, chroniącym go od much i komarów. Taki sybarytyzm[1] oburzał nas do żywego.
— Tyle nędzy na świecie, a ten pasorzyt…
— Do stu bębnów! cały dzień próżnuje, myśląc tylko o swych wygodach!
— Nie mógłby to być czynnym członkiem kilkudziesięciu instytucyj filantropijnych?
— Niechby się nałaził po zaułkach, po suterenach i facjatkach, zarazby mu ten bęben, co go nosi przed sobą, do kształtu basetli przeszedł.
- ↑ dogadzanie sobie.