— Boze, bądź mościw mnie gzecnemu! — mówi głośno.
Stanął między dwoma drzewami pomarańczowemi, słucha cudnej muzyki, patrzy na pannę młodą, płynącą od ołtarza w białej sukni z długim, długim trenem, i myśli sobie, jakby się to dobrze jechało, gdyby mógł siąść na nim z wyciągniętemi przed siebie nóżkami. A potem patrzy na inne panie pięknie poubierane, a gdy organy zagrały marsza, zawraca za ostatnią parą i idzie w takt muzyki, wysoko podnosząc bose nóżki. Ale że w prezbiterjum zakrystjan usunął go na bok, wchodzi do kaplicy i klęka przed figurą św. Antoniego, miłośnie tulącego do siebie małe dziecię. Dziecko ma długie włoski i smutną twarzyczkę, tak jak Henio, składa przeto Tadzio rączki i prosi gorąco:
— Daj Boziu, żeby Henuś nie plakał.
A Henio płacze.
Siedzi na balustradzie akwarjum, spoglądając raz po raz na złote rybki, których pływanie wkółko zdaje mu się znowu monotonnem jak dawniej.
Dnia tego popołudniu wywiązała się dysputa między panią radczynią a jej zięciem, który, jak codzień, przyszedł odwiedzić syna.
— Henio mizerny — rzekł przygarniając do siebie chłopczyka.
— I ja to uważam — dodał dziadek — i nie wiem, czemu to przypisać, żołądek ma zdrów, nie zakatarzony.
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/236
Ta strona została uwierzytelniona.