Stoi tam rzeczywiścte bosonogi przyjaciel, tuląc do siebie małe, szare kocię, pokazujące raz po raz różowy języczek i ostre ząbki przy miauczeniu. Tadzio zawiązał mu na chudej szyjce czerwony gałganek, do którego przyczepił jedną z grelotek, odjętych od lejcy.
— Mas, psyniosem ci tota, nazywa się Fajka. Idź, Fajka, nie bój się, Heniuś dziecny, nie będzie cię dusil jat opaki… Siakjew!… — dodaje energicznie, wkładając jednocześnie do buzi udrapany paluszek.
— Dziękuję ci — woła Henio, przytula kota do siebie i biegnie ku domowi, patrząc z niepokojem na okno jadalni, do którego zbliża się babcia z lornetką przy oczach.
W jadalni jest już pani radczyni sama, dysząca jeszcze i spoglądająca raz po raz w srebrne lusterko, wiszące na łańcuszku przy boku, dla skontrolowania śladów łez.
— Buniu, — woła Henio — dostałem ślicznego kotka.
Pani radczyni robi przerażoną minę.
— Rzućże to brzydactwo; podrapie cię.
— Ja się będę z nim bawił.
— Mówię, że cię podrapie, aniołeczku!
— To nic — decyduje Henio, choć zazwyczaj na ból i krew wrażliwy, bo przypomina sobie, że przed chwilą Tadzio, udrapany nie płakał i nie krzyczał, tylko syknął siakjew i paluszek włożył w buzię.
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/239
Ta strona została uwierzytelniona.