Tak minęły jesień i zima. Henio wprawiał się w okłamywanie swego otoczenia, lecz także nabierał zamiłowania w czynieniu dobrze Tadzikowi.
Nastała wiosna, zmienna, fantastyczna, naprzemian gorąca lub przejmująco zimna.
W jeden z takich upalnych dni majowych zmierzał Henio ku domowi, w którym mieszkał Tadzio, mając w kieszeni piernik i nadgryzioną czekoladkę, na palcu zaś nitkę od czerwonego balonika, o którym miał zamiar powiedzieć babce, że został przez wiatr porwany. Minęli już okno sutereny, zamieszkanej przez Augustową, gdy z bramy wybiegł ospowaty Romek i zawołał krzykliwie:
— Tadek bardzo chory, pewno umrze! był u niego doktór.
Pod Stefą zadrżały nogi, ogarnął ją niezmierny lęk o życie jedynego dziecka, a zaraz potem przyszła druga trwoga o powierzonego jej z takiem zaufaniem Henia, czy aby z okien tego domu nie zionęło nań tchnienie zarazy, przed którem tak ostrzegali ją jej chlebodawcy. Pobladła, przetarła czoło i odsuwając od siebie Henia, rzekła zmienionym głosem:
— Poczekaj chwilkę, dowiem się przez szybę.
Przysiadła przy ziemi, przysłaniając okno rękoma, aby dojrzeć co w ciemnej izbie.
— A to ty, Stefo, — odezwał się z wewnątrz głos Augustowej. — Dobrze, żeś przyszła; mały bardzo chory.
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/242
Ta strona została uwierzytelniona.