— Właśnie, ja to wiem! Ale kto ustrzeże lepiej od matki?
— Chcesz może chodzić do niego na cały dzień. Dobrze… ja tu Henia dopilnuję.
— Moje chodzenie nie na wiele się przyda, jeśli on tam mieszka w wilgoci i zaduchu. To też ja chciałam pięknie pani prosić, żeby mi pani pozwoliła przywieźć dziecko do mego pokoju… Będzie leżał w mojem łóżku… okno wychodzi na ogród…
— To doskonała myśl!
— Życie mu kupię, nie będzie państwu ciężył.
— Ah, moja duszko, co taka dziecina zaciężyć może!… To trochę rosołku, kotlecik, kompocik…
Stefie rozbłysły oczy; rezultat przechodził jej oczekiwanie, pocałowała znowu rękę p. Nelki.
— Pani to jak anioł z nieba… Pan Bóg to pani nagrodzi.
— Ale moja duszko, niema nawet o czem mówić! Czy warto było pytać się o to? To takie naturalne, że matka powinna mieć przy sobie chore dziecko.
— To proszę pani, tak rozumie każdy, kto ma serce na swojem miejscu, ale pani radczyni nie pozwala, żeby Henio stykał się z dziećmi, zwłaszcza biednemi.
Panna Nelka zakłopotała się mocno.
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/247
Ta strona została uwierzytelniona.