A Tadzik tak umiał rozkoszować się wszystkiem dobrem, które go spotykało. Póki leżał w łóżku zachwycał się cewroną kordrą i wsywkami dziulkowemi przy poduszkach, po wstaniu — każdym sprzętem w mieszkaniu radcostwa, bez ceremonji bowiem, pod nieobecność państwa domu, chodził z Heniem po wszystkich kątach, wykazując tak jak przed rokiem w ogrodzie wiele ciekawości i spostrzegawczości, stosowanej do szczegółów, na które Henio nie zwracał dotychczas uwagi.
Pewnego dnia pan Tarner, ojciec Henia, ujrzał go niespodzianie w gabinecie pana radcy, jak siedział pod wywróconym fotelem, podczas gdy Henio na dywanie przed stosem zrąbanego drzewa, wstawiał w środek palącą się lampkę nocną.
— A ty skąd masz takiego kompana? — rzekł stając przed Tadzikiem, który leżąc na brzuchu wystawiał kędzierzawą główkę z pod fotelu.
— Ja nie kąpana, bo ja cyganka, cyganki się nie kąpią, bo cyganki są brudne.
— A no, dość mi ten łepek wygląda na cygański. A ty co jesteś, Heniu?
— Ja jestem cygan — odparł z powagą wskazując na czerwoną chustkę, narzuconą na plecy i kilka błyszczących kulek z choinki, zawieszonych na szyi. — Ach tatusiu; dobrze, że tatuś przyszedł, tatuś nam odbierze dziecko.
— Jakie dziecko mam wam odbierać? Mnie wystarcza, że mam ciebie, takiego łobuza!
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/250
Ta strona została uwierzytelniona.