zwyczaić się do rozłąki z Heniem i do uczucia tęsknoty, jakie budziła w nim każda myśl o przyjacielu. Aż jednego wieczoru tęsknota tak mu dokuczyła, że postanowił pójść pod okno Henia, popatrzeć do wnętrza domu.
— Mamusiu — rzekł — pójdę się przejść!
— O tej godzinie!… Co ci w głowie!
— Mam straszną ochotę pójść popatrzeć na Henia — rzekł przywykły do szczerości Tadzio.
— Jeszcze czego!… Będziesz właził na oczy radczyni!
— O nie, mamo, oni mnie widzieć nie będą, ale ja ich zobaczę.
— Zaziębisz się, wystając na mrozie!
— Nie, mamusiu, jak mi będzie chłodno, zaraz powrócę.
— Pamiętaj, żebyś jakiego głupstwa nie zmalował.
Tadzio pobiegł w Aleje Ujazdowskie. Upatrzywszy chwilę, w której nikt nie przechodził, wspiął się po kratach, otaczających ogródek i dostał się na kasztan rosnący na froncie. Tu, osłonięty konarami, mógł dowoli patrzeć w oświetlone elektrycznością wnętrze domu i puścić wodze wspomnieniom z tych dobrych trzech miesięcy, które spędził tu jako rekonwalescent po zapaleniu płuc, zadzierzgując, jak sądził, węzeł dozgonnej przyjaźni z Henrykiem.
To też wracał do swego obserwatorjum coraz częściej. Przyglądając się tak zdaleka warunkom,
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/263
Ta strona została uwierzytelniona.