nie mógł nas posądzić o ten figiel — rzekł praktyczny Wojtek.
— Chodźmy na miasto — poradziłem, czując się mocno rozdrażnionym.
— Nie możemy przecie wyrzec się przyjemności przyjrzenia się scenie zdumienia i wściekłości, która się tu rozegra — rzekł Elek.
— Słuchajcie, — zabrał znów głos Wojtek — mniej więcej za pół godziny stary się obudzi, przelećmy się zatem Alejami do Marszałkowskiej, ale potem wróćmy tu i wtedy zobaczymy.
Tak też zrobiliśmy. Niedaleko Marszałkowskiej spotkaliśmy Tadzia i Emila Sielskich, którzy zatrzymali nas dobry kwadrans, dość że wracając dążyliśmy kłusem, aby nie stracić ciekawego widowiska. Gdy wpadliśmy w podwórze i zapuściliśmy wzrok w głąb ogródka, myśleliśmy przez chwilę, że się to już stało, gospodarz bowiem siedział na leżaku, rozmawiając ze swym sługą.
— No i widzicie, zdaje się, że nie zmartwił się wcale, rozmawia najspokojniej z Wiktorem.
— Pewnie naradzają się, z jakim sosem podać rybę jutro na obiad.
— Dogodziliśmy mu!
Ale prawdopodobnie gospodarz opowiadał służącemu jakiś sen zabawny, śmiał się bowiem i gestykulował żywo. Opowiadanie swoje zakończył zwróceniem się ku akwarjum, prawdopodobnie ze zwykłem:
— Posłuchaj, Amisiu…
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.