— Mój Heniusiu! mój Heniusiu! a ja się wybierałem już do ciebie.
— Ja dziś odjeżdżam, przyszedłem pożegnać się z tobą; wymknąłem się.
— Jak to dobrze! Siadaj pogadamy.
— Ja tylko na chwilkę… Wymknąłem się.
— Głowy nie zdejmą ci z karku, choć przyjdziesz za godzinę lub dwie…
— Zastanów się, Tadziku, że nikt nie wie, że ja tu przyszedłem; całą noc się budziłem, tak bałem się zaspać, a szło mi o to, żeby wyjść na czas, gdy mademoiselle będzie w kościele. Mam nową mademoiselle… ma ze sto lat, wąsy i brodę, ale rzadkie… i okropnie pobożną… Codzień o wpół do ósmej idzie do kościoła i nie wraca jak na dziewiątą… Powiadam ci, tak trząsłem się ze strachu, wychodząc z numeru, żeby mnie nie zatrzymali… Przyjechałem tu dorożką… na gumach!
— Czego właściwie ty się tak boisz, przecież dziadkowie cię kochają, nigdy cię nie karzą.
— Tak, ale ja się boję… czy ja wiem czego!… Zdenerwowany jestem, zwłaszcza od tego pożaru, a potem babcia to tak gdera, tak fuka, tak się użala na moją niewdzięczność, że wolałbym doprawdy, żeby mnie raz wybiła, byle potem był spokój!
— Pewnie, mnie mamusia nieraz trzepnie albo za ucho weźmie, a potem zaraz da się przeprosić, uściska, ucałuje i kropka.
— Tak lepiej.
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/280
Ta strona została uwierzytelniona.