Na dźwięk tego imienia odwrócił się Tadzio nagle, sam pełen złudzenia, że oczekiwany przyjaciel wszedł do pokoju.
Radczyni wytężyła wzrok i patrzała z przerażeniem w piękną twarz młodzieńca, a ten pochylił się nad nią, rękę położył na jej czole, a dłonią gładząc opuchłą, gładką rękę chorej, mówił cichym, łagodnym głosem:
— Proszę się uspokoić, Henio przyjedzie z pewnością. Pociąg przychodzi za godzinę, za pięć kwadransy będzie tutaj.
Radczyni nie spuszczała z niego oczu, w których budziła się natężona myśl i wzrastający niepokój.
— Ktoś ty?… kto?… — bełkotała
— Przyjaciel… — szepnął — przyjaciel Henia.
Zdawało się, że umierająca zrobiła jeden wielki wysiłek, celem rozproszenia ogarniającej mózg jej bezwładności.
— Tadzio! — zawołała.
A potem zaczęła się trząść, dygotać i wybuchnęła łkaniem.
— Wypędzony, zmarnowany!… Zbawca mego Henia… dziecko niedoli!
— Nie zmarnowany, droga pani. Wyszedłem na ludzi, daję sobie radę w życiu. A z pieniędzy, któremi mnie państwo obdarzyli, mogłem był ratować od śmierci dwie najdroższe istoty i jestem szczęśliwy!…
— Szczęśliwy? — powtórzyła, jakby zdumiona — a Henio rozpacza, Henio płacze, mój Henio nieszczęśliwy!…
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/296
Ta strona została uwierzytelniona.