— Słyszałeś?… — powtórzył.
— Co takiego?
— Tak jęknęło między pomnikami.
— Wiatr.
— Tak, wiatr… A zupełnie jakby z nad grobu babki.
— Czy ty się, Heniu, nie leczyłeś na nerwy?
— Owszem, nawet niedawno byłem u najznakomitszego neurologa w Paryżu.
— Cóż ci powiedział?
— Głupstwa.
— Naprzykład?
— Kazał mi się zająć jaką pracą.
— Uważasz to za głupstwo?
— Bez kwestji, bo nato, żeby móc się zająć, trzeba mieć energję do rozpoczęcia jej, a na tę ja się nigdy nie zdobędę.
— Nieszczęście, że nie masz żadnego obowiązku. Lepiej byłoby ożenić się, albo co, do licha ciężkiego!
— Ożenić się… przekazać nieszczęsnemu potomstwu chore nerwy!
Henryk zerwał się nagle.
— Chodźmy stąd!… Tu jest strasznie!… Znowu tak jęknęło w stronie grobu babki.
Tadeusz ujął go pod rękę.
— Chodź, odprowadzę cię do hotelu.
Szli chwilę w milczeniu.
— Co to za radość dzięki tobie będzie jutro — odezwał się wreszcie Tadeusz.
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/304
Ta strona została uwierzytelniona.