— Bez kwestji, że zasłużył na taki!
— Ja sam naszkicuję projekt pomnika.
— Ciekawym, co się w mózgu twym zarysowuje? Pewnie obelisk, a na nim…
— Obelisk to też rzecz oklepana.
— Więc co?… Zgaszona pochodnia?
— Ah, dajżeż pokój zgaszonej pochodni… Może jeszcze w ręku smętnego anioła?… Jak na grobie sentymentalnej dziewicy! Nie, ja nad zwłokami ojca mojego wzniosę pomnik, który w głębi będzie przedstawiał granitową ścianę, na której w płaskorzeźbie wyrażona zsuwająca się lawina. Lawina niesie wiele kamieni i krzyży. Lawina obsuwa się na piersi człowieka, który ma twarz szlachetną, twarz ojca mego. A na skraju grobowca sfinks patrzy martwym, pytającym wzrokiem.
— Wiesz, to może być wspaniałe!
— Aluzja do tajemniczego zgonu mego ojca, który padł ofiarą — ślepej potęgi.
— Naszkicuj to, póki masz w pamięci.
— Nie mam szkicownika, ani kredki nawet.
— Ja ci to zaraz przyniosę.
— To nic pilnego… Śniadanie nam zaraz podadzą.
— W bazarze na dole znajdę wszystko czego ci potrzeba; to kwestja paru minut.
Jakoż rzeczywiście jednocześnie wnoszono do pokoju Henryka śniadanie i wchodził Tadeusz, niosąc potrzebne materjały rysunkowe.
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/311
Ta strona została uwierzytelniona.