Weszli na niewielką werandę.
— Ciociu, jesteśmy! — wołał ze schodów już Tadeusz.
Panna Aniela drgnęła jak podrzucona sprężyną i dawno nie praktykowanym skokiem rzuciła się ku wchodzącym. Ale ból nóg zatrzymał ją w miejscu i dał znać o sobie przejmującem syknięciem. Panna Aniela drżąc ze wzruszenia, oparta o stół, czekała na gościa. Podbiegł, ujął jej obie ręce, o palcach pokrzywionych, spuchniętych w stawach i do ust przycisnął. Trzęsące się usta przyłożyła do jego czoła i witała jak syna. Nagle wzruszającą tę scenę przerwał donośny wybuch śmiechu. To Tadeusz śmiał się, śmiał do rozpuku, do łez, zginając się wpół i bijąc dłońmi po kolanach.
— Ufryzowana! jak Boga kocham, ufryzowana! A niech mnie kule biją!… To na twoją intencję, Heniu!
— Co takiego?
— Ciotka się ufryzowała!
Panna Aniela oblała się ponsem.
— Ale bo mam takie rzadkie włosy na przodzie, jak przyszczotkuję, to aż skórę mi widać… To nawet obrzydliwe!
— Może nawet nieprzyzwoite, ciotuś!… Toć to grzeszne ciało!… Oj ciotka, ciotka!… Skąd to dziś naraz taki skrupuł!…
— No, bo przecie… on jedenaście lat mnie nie widział. Chciałam, żeby się mnie przynajmniej nie przestraszył.
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/315
Ta strona została uwierzytelniona.