— Poczciwa, kochana ciocia… Ciocia Aniołka!
— Niechżeż pan siada…
— Co!… Jak ciocia powiedziała?… Jaki pan?… Przecież choćbym nie był tak jak jestem krewnym, miałbym prawo do poufalszego tytułu, choćby ze względu na tych siedem lat, w których ciągu ciocia taką troskliwością otaczała moje dzieciństwo.
— Zapewne… Przecież mnie samej byłoby trudno zdobywać się na ceremonjalny tytuł, gdy we wspomnieniach moich i sercu pozostałeś zawsze tym drogim, małym Henieczkiem… Jakżeś ty się zmienił!… Choć niższy i szczuplejszy od Tadzia, wyglądasz na starszego o lat kilka… No, proszę siadać.
— Na szczęście ja mogę powiedzieć o cioci, że prawie nic się nie zmieniła, przynajmniej w mojej pamięci zdaje mi się, że jej nigdy inną nie widziałem.
To mówiąc, nie odrywając serdecznych oczu od panny Anieli, przysunął machinalnie krzesełko, ale równie szybko jak na niem zasiadł, zeskoczył z niego z lekkim okrzykiem.
— Co się stało?
Henryk zaniepokojonym wzrokiem obejrzał się poza siebie. Towarzyszył temu nowy wybuch śmiechu Tadeusza. U żakietu Henryka, uczepiony na długiej szpilce chwiał się sentymentalnie kapelusz panny Anieli.
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/316
Ta strona została uwierzytelniona.