— Mój kapelusz — pomimowoli z przerażeniem wydarło się z ust właścicielki.
— Ma go ciocia!… W pięknym stanie!… Nabrał fasonu drzewnego grzyba, pióra sterczą w połowie złamane, a wisienki, któremi się cioteczka szczyciła, po zmiażdżeniu szklanej powłoki okazały się nędznemi kłaczkami waty.
— Ah, jakżeż ja jestem nieuważny! — sumitował się zakłopotany Henryk.
— To tylko moja wina… nie zostawia się kapeluszy na krzesłach.
— Ha, trudno, mój Heńku, będziesz musiał wykazać umiejętność modniarki i naprawić coś zepsuł.
— Wolę powierzyć to kompetentnej ręce.
— Nie mówmy już o tym drobiazgu, lepiej siądź i rozpowiadaj, coś robił przez tak długi czas?
— Niestety, nic dobrego.
— My wszystkiego, co ciebie dotyczy, ciekawi!
— Bardzo proszę ciocię, bez liczby mnogiej — wtrącił Tadeusz. — Może ciocia czuje w sobie ciekawość złego i dobrego… ja nie!
— Ah, ty nieznośny chłopcze!
— Przyznaję, że teraz ponad ciekawość, ponad wszelkie inne uczucia dominuje we mnie uczucie głodu, a że są w domu poziomki…
— Pozwól, Tadziu, już dochodzi dwunasta, nie warto psuć sobie apetytu poziomkami, tem
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/317
Ta strona została uwierzytelniona.