wało milczenie. Nagle Elek odezwał się jakimś dziwnie zmienionym, jakby nie swoim głosem:
— Co wasz pan tak dziś płakał, desperował?
— Ach, proszę pana, u nas dziś także nieszczęście się stało… myślałem, że nie utulę mego pana. I takie to dziwne… w głowę zachodzimy, kto to i poco zrobił?
Nie kwapiliśmy się z pytaniem, o co idzie, ale stary, puściwszy parę razy dymek, sam ciągnął dalej.
— Pan Turzyński, niby mój pan, miał karpia ulubionego… strasznie była bestja mądra… pan lubił go, jak nie wiem co… No i dziś jakiś niegodziwiec, wtedy gdy obaj z panem spaliśmy po obiedzie, musiał zakraść się do ogrodu, zabrał rybę z basenu, usmażył i zpowrotem rzucił do naczynia… A, żeby go pokręciło!… to pewnie któryś z lokatorów z bocznej oficyny; mieszka tam kilka rodzin takiego tałatajstwa, co to wiecznie z niego niezadowolone… to, że im pan co kwartał mieszkania nie odświeża, a to, że do ogródka nie da włazić… Ale jak to puścić taką hołotę!… Toć za tydzień byłoby tu jeno niebo i ziemia.
— Pewno.
— No i tak się pomściły gałgany! Wiedzieli, jak najlepiej dokuczą, bo pan kochał tę rybę, kochał jak…
— Ale czemu to właśnie rybę wybrał sobie na faworyta? — próbowałem bronić sprawy.
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/32
Ta strona została uwierzytelniona.