Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/326

Ta strona została uwierzytelniona.

— To nie wejdziemy do jej pokoju.
— Byłoby to przytrudne, bo jest pierwszym prosto z ganku.
Weszli na jeden z tych typowych ganeczków, otaczających podkową większość dawnych podwórzy krakowskich. Każde z oficynowych mieszkań tego domu, składających się z jednej wielkości pokoju i kuchni, miało szklane drzwi wychodzące na ganek. Drzwi od mieszkania Tadeusza były otwarte, pstrząc monotonję kamieniczki firanką z batystu w róże, zasłaniającą szyby.
Tadeusz stanął we drzwiach; twarz mu się rozjaśniła, położył palec na ustach i dał znak Henrykowi, żeby się przybliżył.
Oczom ich ukazał się obrazek, jakby przemieniony z galerji którego z miast skandynawskich. W otwartem oknie, na tle pogodnego nieba, rozbrzmiewała jakby symfonja wież. Florjańska znaczyła się potężną piersią, baszta Pasamonitów dotrzymywała jej miejsca w fortecznym charakterze, kościół św. Florjana strzelał wysmukłemi wieżycami, dalej kościół Marjacki bódł niebiosa koroną królewską, obok skromnej, ponurą legendą owianej baszty bratobójcy, a w głębi św. Piotr znaczył się wesołą, zieloną kopułą. W aureoli tych wież i krzyżów, w blasku zachodzącego słońca, siedziała Stefanja Czereśnicka, na staroświeckiem wysokiem krześle. Zwrócona była profilem do wchodzących i oczy miała zamknięte: twarz jej zmieniona chorobą wyszlachetniała, utraciła dawny