— A matka moja!… Toć to reklamowy okaz mego sanatorjum!… Nie chwaląc się, wychowałem jej duszę od niemowlęctwa.
— A tak!… Skarby dobroci i uczciwości przynieść musiała już z sobą na świat, to pewne. Już to samo, że takie piękne jak ona stworzenie znalazło się jako młodziuchna wdowa w pełnem pokus świecie wielkopańskim i nie wykoleiło się, jak najchlubniej o niej świadczy. A potem, czy ona żyła kiedy dla siebie?… Czy zaznała rozrywek? wesołości? pustoty?… Nigdy!… Dziecko i obowiązek, które łączyła w dwóch istotach: ty i ja!… Tylko nikt tej duszy nie wychował, nikt tej dziewiczej gleby nie uprawiał! I narastały na niej grzyby pospolitości, ale to tak łatwo dało się wyplenić, a w tej naszej cieplarni duchowej tak wybujały wszystkie piękne i zdrowe ziarna, rzucone w jej serce i umysł. Ona się tak rozwinęła umysłowo, że powiadam ci, dziś z przyjemnością można z nią pomówić!
— To wyszlachetnienie i rozwinięcie odbija się na jej twarzy i w ruchach; zdumiałem się poprostu.
W tej chwili do pokoju weszła Stefanja, niosąc na tacy trzy filiżanki kawy.
— No patrz, jaka ta matka ładna! — zawołał z przekonaniem Tadeusz, z przyjemnością zatrzymując wzrok na wchodzącej.
Stefanja pokraśniała jak młoda dziewczyna.
— Co ty takie głupstwa gadasz! — zawołała.
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/330
Ta strona została uwierzytelniona.