Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/34

Ta strona została uwierzytelniona.

szy smutek, musieliśmy się uśmiać. Jechaliśmy na wieś na lato, pan ją zabrał ze sobą… przecież zdziczałoby to przez tyle czasu… Śmiali się z nas w drodze, że się z kotem wozimy. A my wieźliśmy go na śmierć, bo go psy biedotę na tej wsi rozszarpały… To potem pan powiedział: »Wezmę sobie karpia, bo to przynajmniej długo żyje i w takiem szklanem pudełku bezpiecznie… nic mu się nie stanie… aby jedno mnie przeżyje…« No i…
— Jędrek chodź spać! — zawołał, zrywając się Elek.
— Dobranoc.
— Dobrej nocy, panicze, dziękuję za grzeczność.
Byliśmy już pod drzwiami naszej kuchni, gdy doszły nas słowa Wiktora, zamykającego drzwi na sztabę.
— Poczciwe chłopcy, ci Steczkowscy,
Wydało mi się, że mnie te słowa smagnęły jak uderzenie bicza.
W pokoju dogasała lampa, swędząc niemiłosiernie. Wojtek spał w ubraniu na łóżku.
— Wojtek, rozbierz się — rzekłem, targając go za ramię.
Wykonał ruch nogą wcale nie dwuznaczny i mruknąwszy ze złością: Paszoł!… zakopał się twarzą w poduszkę.
Machnąłem ręką i zwróciłem się do mego łóżka. Elek tymczasem zgasił lampę. Rozbiera-