— Bo co?!
— Bo kupujemy rybę dla gospodarza.
— To ruszajcie na miasto!… Tu nie hale targowe. A mnie się spać chce!
Mimowoli uśmiechnęliśmy się, spojrzawszy po naszych opłakanych negliżach.
— Jutro po szkole kupimy rybę, przyniesiemy w słoju i damy Wiktorowi, żeby ją wpuścił do akwarjum, gdy pan Turzyński będzie spał.
— Chyba nie każe jej wyrzucić.
— Przywiąże się do niej znowu.
— A my weźmiemy ją w swoją przemożną opiekę.
— Będzie córką regimentu!
— Pupilką braci Steczkowskich!
— No, dobranoc ci, Jędrek.
— Już teraz będziesz spał?
— Tak… ulżyło mi.
Nazajutrz, gdy wróciwszy ze szkoły, wyszliśmy na balkon, ujrzeliśmy ze zdziwieniem, że pan Turzyński miejsce swej poobiedniej siesty przeniósł z pod naszego balkonu w głąb ogródka, pod krzaki bzu. Leżał, tak jak codzień, okryty pasiastą derką, nie spał jednak, zgasłemi oczyma śledząc za pliszką, która przeskakiwała z gałązki na gałązkę. Wydał nam się starym, bardzo starym i biednym…
Wieczorem, z wielkim słojem w ręku, czatowaliśmy na Wiktora. Jak codzień zjawił się uderzeniem dziesiątej.
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/37
Ta strona została uwierzytelniona.